Uwaga!

Autorki na wstępie chciały zastrzec, że nie odpowiadają za urazy na tle psychicznym i fizycznym po przeczytaniu poniższego. Polecają również przed czytaniem znaleźć bezpieczną pozycję, ażeby ewentualny upadek nie zaowocował powazniejszymi konsekwencjami.
I nie, my wcale nie jesteśmy tak pojebane, jak może się Wam wydawać po przeczytaniu Absurdu :D

sobota, 10 września 2016

Finał sezonu.

– Ja się zajebię kiedyś z tą moją siostrą, Isabel, najpierw na siłę wcisnęła mi jakąś przypałową różową sukienkę, a teraz lata po ogrodzie i w każdą dziurę wtyka róże i lilie, oczywiście różowe – jęknęła Marta, wciskając się w jakiś tiulowo-koronkowy materiał.
Aaron zaczął się złośliwie śmiać, nie mogąc przestać robić zdjęć Marcie, która wyglądała jak wielka, różowa beza. 
Ah, ta inwencja twórcza Loli.
– Biedactwo… Ale jakby nie było, pozwoliłaś jej na urządzenie ci ślubu. Wiedziałaś, na co się piszesz – skwitowała Iza, przyglądając się uważnie sukience Marty.
– Azza, a ty nie powinieneś mnie podglądać, wynocha do Javiera!
– Ona nie pozwoliła – wymamrotał Aaron, którego Iza brutalnie wypchnęła z pokoju. – Aua!
– A co miałam powiedzieć kobiecie w ósmym miesiącu ciąży?! Urodziłaby na miejscu!
Lola tymczasem owszem, wtykała wszędzie róże, ale biegać raczej nie mogła. Cholerny Ramsey i cholerny dziewiąty miesiąc.
– Zwłaszcza jeśli tą kobietą jest Lola. Tu sobie popraw – Iza chwyciła kawałek źle zawiniętego materiału. – Sukienki też ci nie pozwoliła wybrać, nie?
– Haha, nie, no a jak. Kocham jej zaborczość. A już miałam upatrzoną taką piękną, koronkową suknię do ziemi. W tym wyglądam jak prostytutka! – Marta nadal nie mogła przeboleć decyzji siostrzyczki.
– Wyglądasz jak beza a nie dziwka! – rzucił głośno Ramsey, który znów wsadził łeb między drzwi i futrynę.
– RAMSEY!
– No idę, idę, już idę – burknął pod nosem.
– Wiesz, aż tak źle to nie jest, ale no… w długiej koronkowej pewnie wyglądałabyś lepiej.
– Bo niby mam eksponować nogi. Niezły pomyślunek, nie?
– Lola nie myśli – pozwolił sobie na uwagę Ramsey tym razem zza drzwi.
Chyba robił za szpiega, tudzież bał się panikującego Torresa, który próbował Javiemu utlenić włosy
– Świetny. Zwłaszcza na ślubie. Ale to nic, będzie oryginalnie. A ty, Ramsey, spieprzaj stąd, bo zaraz sam pójdziesz w tej kiecce na ślub. A Marcie kupimy coś normalnego.
– Weź lepiej przypilnuj Fernando i Javiera, bo jeszcze im coś głupiego do głowy przyjdzie.
– Ja tego nie założę! – wydarł się panicznie. – Już przyszło. Woda utleniona i różowa mucha – burknął wciąż zza drzwi.
– CO, KURWA?! Aaron, proszę, zrób coś, jako jedyny… ekhm, normalny. Ja tam nie mogę się pokazać.
Ramsey westchnął chyba po raz tysiąc pięćset osiemnasty, bo został wzięty za normalnego. Jasne, żeby przy Loli dało się być normalnym.
– Zabiję go… – mruknęła Iza, mając na myśli oczywiście Torresa.
– Gdzie jest Lola i ile jeszcze czasu mamy? – zdenerwowała się Marta.
Lola wpadła zadyszana do pomieszczenia, uśmiechając się promiennie i wciskając w dłonie Izy wielką wiązankę róż. Różowych oczywiście.
– Jak ty ślicznie wyglądasz – zapiała na widok bliźniaczki.
– Przecudownie wręcz – warknęła.
– Ty wiesz, co ten mój idiota wymyślił? – krzyknęła Iza, prawie wypuszczając z rąk róże.
– Śliczniutko i tak różowiuko – zapiała ponownie, po czym chwyciła siostrę za policzki i wycałowała. – Ależ słodziutko! Co wymyślił? – zwróciła się do Izy. – Uważaj na kwiaty.
– Uważaj, makijaż rozmażesz.
– Iza, nałóż jej więcej różu – zwróciła się do blondynki. – Za mało go, jest za blada. Nie rozmażę, nie panikuj.
Cóż, sama była cała w jakieś cholernej purpurze, która w sumie zasłaniała jej ledwo tyłek i nawet ramiączek nie miała, a w szpilkach chodziła niby dobrze, jakkolwiek wiadomo jak to ze szpilkami.
– Wymyślił sobie, że Javi musi wyglądać tak jak on. To jeszcze wczoraj. Wyśmiałam go, a dzisiaj bawi się we fryzjera. Utlenia mu włosy, czujesz to? Torres – mistrz fryzur… – mamrotała wkurzona Iza.
– Nie, ja tego nie wytrzymam. Ja tego ślubu nie wezmę…
Lola zaczęła się panicznie śmiać. 
– Torres to taki straszny kretyn. 
Po czym sięgnęła do barku po trzy kieliszki i nalała do każdego czystej. 
– No, Marta, walnij sobie kolejkę na stresy. A najlepiej wszystkie trzy kolejki.
– Weźmiesz. I nie ruszaj się – upomniała Iza, szpachlująca Marcie policzki różem.
– Boże, oby tylko Javi nie dał się nadtlenkowi wodoru!
I to wcale nie tak, że Marta już wyglądała, jakby na dworze było z minus pięćdziesiąt stopni, a ona spędziła tam z godzinę. A gdzie tam.
– Wyglądam jak porcelanowa lalka matrioszka, Izka, spokój! – zaczęła się wyrywać.
– Marta, pij wódkę, a nie się rzucasz! Wyglądasz ślicznie! 
– Jak beza! – rzucił Aaron, który znów wsadził łeb między futrynę a drzwi. 
– Spierdalaj, ale już! – oburzyła się Lola, na co ten tylko westchnął. 
– No już mnie nie ma, tylko melduję, że Javi i utleniacz się nie spotkali, ale szału nie ma – i sobie polazł.
– Ma Rudy szczęście.
– Wódkę? Przed ślubem?
– Pij, a nie narzekasz! – zbulwersowała się Lola. – Javi dostał butelkę ruskiego szampana na uspokojenie i jakieś proszki.
– WARIATKOWO! – krzyknęła Marta, wychylając kieliszek.
– Jeszcze dwa pij! – nakazała Lola. – Jakie tam wariatkowo, po prostu twój ślub – machnęła beztrosko rączką.  – Iza, my też po kolejeczce?
– Jasne! To znaczy ja tak, ty nie.
– To polej, a ja jeszcze Marcie włosy podtapiruję.
– A nie spóźnimy się?
– Ile mamy czasu?
– Marta, królowa się nie spóźnia, to inni przychodzą za wcześnie – pouczyła Lola.
– Ale ksiądz…
– Poczeka – Lola wzruszyła ramionami. – Tyle dostał za udzielenie tego ślubu w piątek, że nawet nie narzekaj.
– W piątek, żeby balangować dwa dni, nie?
Lola roześmiała się pięknie jako potwierdzenie. Potem odepchnęła Martę na jakieś dwa kroki, chociaż ta prawie się wyjebała, by ocenić efekt. Pocmokała, pomyślała – rzadkie zjawisko! – i uznała:
– Ujdziesz w tłoku.
– Dzięki za komplement, siostra
Lola lekko dygnęła, po czym zaklęła:
– Kurwa, w ciąży mi się zachciało być. Cholerny bachor mi już przeszkadza, nawet się schylić, kurwa, nie idzie
– To weź się ogarnij i usiądź.
– Jasne, a ten kretyn Ramsey nie przypilnuje Rudego i twój przyszły mąż skończy z różowymi pasemkami – burknęła. – O ile już nie skończył.
– To weź ich rozgoń.
– Jak już to ma biały łeb. Różowych pasemek Torres mu nie zrobi – wtrąciła Iza.
– Takie ciemne włosy to ciężko rozjaśnić, nie? – miała nadzieję M.
Lola znów zaczęła się śmiać, teraz chyba trochę zdenerwowana wszystkim dookoła. Że też się jej zachciało, byłej blondynce, organizować weselicho.
– Rozjaśniłby mu je do rudego – rzuciła L. kompletnie bez zastanawiania
– O boże dębowy…
– Isabel, weź zobacz, czy Rudy nie zrobił swojej kopii, co? – poprosiła ładnie Lola. – Mnie kurewsko boli wszystko, a ten bachor jeszcze się obudził i kopie.
– To dzieci śpią w płodzie i się budzą?
– Jasne, lecę. Przy okazji go opieprzę.
– A co ja, kurwa, ginekolog czy inny lekarz, żeby to wiedzieć? – wymamrotała Lola. – Daj mi tej wódki, co?
– SPIERDALAJ.
– No dzięki, siostra – prychnęła. Po chwili milczenia jednak zebrała się w sobie i z wielkim uśmiechem na ustach wstała. – No, siostra, idziemy. Twój wielki, różowy dzień.
– O boże, zesram się z nerwów. No ale raz Busquetsowi śmierć.
– I wciąż wygląda jak wielka beza – zakpił Ramsey, ponownie pojawiając się w drzwiach z aparatem. – Piękne panie, pamiątkowa samojebka, co wy na to?
– Nope.
– To ja wam zrobię zdjęcie – rzucił beztrosko, a następnie prawie dostał wazonem w łeb. Cud, że Loli rozregulował się celownik ze stresu.
– Spokojnie, Lola.
– Bo mnie wkurwia no! – rzekła. – Pałęta się jak ta kura szukająca ziaren. 
Ramsey westchnął, po czym odważnie zbliżył się do Loli i lekko ją objął. 
– Nie wkurwiaj się, co? – wymamrotał. Ona tylko prychnęła coś pod nosem. 
– Gdzie jest Iza i co z głową Martíneza? – dodała głośniej.
Lola chyba nie wytrzymywała nerwowo, ale co się dziwić lasce w dziewiątym miesiącu
– Zamorduję tego idiotę! – Iza wpadła do pokoju, co drugie słowo rzucając jakieś wyzwisko na Torresa. – Javi żyje i tak dalej, ale, kurwa, ten jełop stwierdził, że lepiej by mu było z podciętymi bokami i teraz siedzi ze swoim fryzjerem.
– Idziemy na ten ślub?
Lola wybuchła znów śmiechem, bo Iza wściekła to Iza czerwona, zaś ta czerwień z brzoskwiniową sukienką wyglądała komicznie. I wcale nie chodzi o tę kokardę na pośladkach, a gdzie tam.
– No chyba idziemy – rzucił Ramsey.
– No to hejże.
– Marta, chcesz jeszcze setkę na nerwa? – zapytała Lola.
– Ja chcę – mruknęła Iza.
– Nein, danke. Doprowadź mnie na ten ślub i później będzie z górki, bo póki co, to jest komedia.
– Chyba komediodramat – pozwolił sobie wtrącić Ramsey, za co dostał od Loli w łeb.
– Almodrama? – sprostowała panna młoda.
– Marta, pij wódkę i idziemy – uciął Walijczyk, na siłę wlewając w blondynkę jeszcze jeden kieliszek. Co tam, Javier nie wyczuje po tym ruskim szampanie.
– Brrr, idziemy!
Lola prychnęła pod nosem, kiedy Ramsey bezpardonowo mocniej owinął jej talię ramieniem, ale nie skomentowała tego, tylko ruszyła przodem pochodu, mając nadzieję, że ten tępy jak kilo gwoździ bez główek Torres nie zrobił Javiemu niczego kretyńskiego.
I wtedy jakiś skacowany organista zagrał marsz Mendelsona, Javier stał na ślubnym kobiercu, a Marta w dziwkarskiej-bezie z burakiem na twarzy ruszyła ku altance. Jakkolwiek burak był raczej spowodowany tą toną różu, jaką niezadowolona Iza odpędzająca się od Torresa – ruski szampan padł raczej jego ofiarą – naładowała na jej twarz pod nakazem Loli. A więc Marta wyglądała wyjątkowo odrażająco, jak na standardy typowej panny młodej. Liczyła na to, że ślubu nie da się doprowadzić do końca i pod koniec lata będzie mogła sama z Javierem pobrać się gdzieś na piaszczystej plaży Morza Śródziemnego.
Niedoczekanie jej, bo Lola i tak by zrobiła wielkie różowe weselicho nawet na plaży. Znając swoją siostrę, miała nadzieję, że uda się jej ukryć tenże fakt przed jej oczami. Jakkolwiek to znów było niemożliwe, a ślub toczył się po ślubowemu. Ksiądz coś tam gadał, połowa gości sobie zasnęła, a Torres to nawet się obślinił przy tym, aż przyszła chwila na przysięgę.
Młodzi już zakładali na swoje palce obrączki, gdy ogród przeszył krzyk. Lola wydała ów krzyk, tudzież przekleństwo, Ramsey zaś zaczął od razu panikować: 
– Kochanie, kochanie, Lols, skarbie, co się dzieje?! Wszystko okej? Nic się nie stało? Lola, mów do mnie! 
I tak dalej, i tak dalej. Zamknął się dopiero, kiedy znów dostał w łeb. 
– Skurcze mam, debilu.
– Torres, weź pomóż Aaronowi ją wynieść! – rozkazała Iza.
Na to Rudy zrobił wielkie oczy, tak samo jak prawie-już-małżeństwo i osunął się z krzesła. Nieźle.
– Kurwa mać, weźcie się hajtajcie szybciej! – wydarła się Lola, zaciskając mocno palce na dłoni Aarona. Chyba dość mocno wbijała mu tipsy, ale zachował zimną twarz.
– Ogłaszam was mężem i żoną! – wypalił ksiądz, pomijając inne formułki.
Nowożeńcy nawet się nie pocałowali, tylko szybko podbiegli do siedzącej w pierwszym rzędzie Loli i spanikowani wzięli ją za ręce.
– No, wiedziałam, komu płacę tyle cholernego szmalu Ramseya – odparła na to Lola, po czym znów skrzywiła się z bólu, kiedy prowadzili ją do wyjścia.
Ksiądz chyba się zarumienił, ale who cares, już i tak nikt nie zwracał na niego uwagi. Teraz głównym punktem imprezy była Lola.
Szkoda, że nie wódka, której Ramsey kupił chyba z hektolitr. Najwyżej będzie na chrzciny.
Problem był taki, że nie miał kto prowadzić, bo każdy był po kilku głębszych. Za kierownicą vana ciotki–babci Martineza znalazł się więc ksiądz, już o normalnym kolorycie twarzy.
Jakkolwiek Lola chyba pilnie wymagała alkoholu, Ramseyowi powoli drętwiała ręka. Cholerne tipsy.
– Ksiądz prowadzi samochód – panikowała Lola. – Jeszcze niech się, kurwa, zacznie modlić! 
– Ja mam na imię Juan Antonio Francisco! – odparł na to oburzony ksiądz, który nie chciał chyba być anonimowy.
Ale by jej chyba nie wpuścili do szpitala z procentami. Nieważne, najwyżej Marta w bezie łupnęłaby na jakiegoś lekarza okiem.
– Serio, kurwa, mówię. Co tam, że rodzę, odprawmy mszę, bo mam skurcze! – panikowała dalej Lola. – Kurwa mać, Ramsey, zapierdolę cię tępym tłuczkiem, że ci się pieprzenia zachciało. 
I co tam, że ksiądz znów był czerwony jak policzki Marty. 
– Ha, czyli to moje dziecko! – triumfował jednak Aaron. 
– Tego nie powiedziałam, kretynie.
– Proszę, dostańmy się do tego szpitala jak najszybciej – wydukała Marta, ściskając rękę zalanego ruskim czymś Javiera.
Torres znów spał na kolanach Izy, chociaż chyba tylko sam pan Bóg wiedział, jak się całą ekipą do samochodu zmieścili. Jakkolwiek Iza swojego rudzielca cuciła brutalnie. A może to był skutek modlitw Juana Antonio Francisco. Dobry ksiądz nie jest zły, szczególnie chwilę po szybkim ślubie w piątek.
– Kurwa, chuj trafił dwa dni poprawin – wymamrotała nagle Lola.
– Ty się raczej ciesz, że ci wody nie odeszły – odparła na to Iza, patrząc z lekką pogardą na oślinionego Torresa.
– To nic, pobalujemy na chrzcinach, albo ślubie Izy i Torresa – te słowa Javiera rozbudziły skutecznie Rudego.
– Co, co, co?! Jaki ślub, będzie wódka? 
– Żadnego ślubu! – zaprzeczyła Iza, a Ramsey dodał od siebie:
– Jakie chrzciny, jak on dzieci robić nie potrafi.
– CHRZCINY DZIECKA LOLI, DEBILU!
– Marta, to ja tu mam prawo krzyczeć, nie ty – oburzyła się Lola, po czym w istocie zaczęła znów krzyczeć. – Te, ksiądz, jedźta szybciej.
– No już – próbowała ją uspokajać świeżo upieczona żonka.
Tyle dobrego, że korków nie było i było już po ślubie, więc Lola stresowała się trochę mniej. Jakkolwiek stresowała się dalej, bo musiała nareszcie się zdecydować, kto znajdzie się w rubryce akcie urodzenia. 
– Dzieeeeewczyyyny? – rzuciła nieśmiało.
– Co?
– Myślicie, że powinnam zadzwonić do Maxa, że rodzę? – zapytała totalnie na miejscu.
– A kto jest ojcem?
– Jeszcze nie zdecydowałam i właśnie w tym problem! 
Ramsey tylko przewrócił oczami, bo w sumie bolała go kurewsko ręka od tych cholernych tipsów w kolorze dziwkarskiej czerwieni
– To weź pomyśl, z kim się pierdoliłaś dziewięć miesięcy temu.
– Długa lista – rzucił z lekką drwiną Ramsey.
– Marta – Lola uniosła oczy ku niebu. – Ojcem będzie ten, kogo wybiorę. 
– Czyli ja – rzucił pod nosem z przekąsem Aaron i tyle dobrego, że Lola akurat miała kolejny skurcz. Ale mogliby ją już zabrać na tę cholerną porodówkę, przynajmniej nie wbijałaby mu się przez chwilę w rękę.
– Jebło cię?!
– Jebał to mnie Ramsey, w istocie – syknęła Lola, po czym westchnięciem pełnym ulgi przywitała te cholerne pielęgniarki. – Ramsey, ja ci serio wpierdolę za tego bachora – dodała jeszcze, nim zniknęła. Aaron podążył za nią, ale po chwili się cofnął i rzucił:
– No i tyle na temat ojcostwa. Bachor jest mój – uśmiechnął się promiennie, po czym poleciał za nią. 
– Pojebani – westchnęła Isabel. 
– Ma ktoś sezamki? – dodał Torres. – Nudzę się.
– Nie mam nic, tylko tonę różu na gębie.
– Chujowo – skwitowała Iza, po czym sięgnęła po jedno z pisemek.
– Bardzo.
Jakieś dziesięć godzin później, może dwanaście, kiedy Torres już dawno wygodnie leżał na środku korytarza, mając wyjebane na cały świat, a Iza piła trzecią kawę i czytała kolejne pisemko, zaś Javi próbował uspokoić zdenerwowaną żonkę, wypadł z porodówki Ramsey i tylko rzucił:
– Syna mam.
Po czym sobie zemdlał.
– Awuuuuuuuuuuuuu!
– Oby tylko Ramsey nie nazwał go jakoś chujowo – rzuciła Iza. – Marta, myślisz, że możemy do niej iść?
– Myślę, że zaraz umrę.
– Javier, trzymaj ją – nakazała Iza. A potem niezbyt subtelnie ocuciła Ramseya. – Jak nazwaliście dzieciaka?
Ramsey popatrzył nieprzytomnie po świecie, po czym wymamrotał:
– Juan Antonio Francisco.
I zemdlał znów.

*koniec odcinka finałowego*


Lola: Szczerze, nie chcę wiedzieć, jak Marta mnie zmusiła, żebym to opublikowała po dwóch latach. Ani co my miałyśmy w głowach dwa lata temu, że aż powstał Absurd. Ale podśmiechujki z Torresa zawsze będą mnie bawić. Enjoy! 
Marta: Pisanie tego było mega frajdą i po tych dwóch-trzech latach nadal jest z tego mega beka. Ale słowo, jesteśmy najbardziej poważne, nie szukajcie żadnych odwołań postaci do autorek etc! 





Odcinek 7.

– Niespodzianka! – krzyknęło pięć osób, widząc otwierające się drzwi do londyńskiego mieszkania na West Endzie i wtaczającej się przez nie Loli.
– Ramsey, jak ci, kurwa, nogi z dupy powyrywam – warknęła szatyneczka z wybitnymi odrostami – w końcu farba źle może się przysłużyć dziecku – ściągając z siebie płaszcz.
Po chwili grupa zaintonowała gromkie 'Hepi berfzdej tu ju', chcąc uhonorować solenizantkę. Nikt nie słuchał, co ma do powiedzenia, bowiem wszyscy chcieli się dobrze zabawić, a urodziny Loli były dobrą ku temu okazją.
Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał, iż solenizantka – obecnie jakoś między siódmym a ósmym miesiącem ciąży – nie będzie mogła się schlać, a wycie całego towarzystwa będzie mocno ranić jej biedne uszy.
– Zamorduję was – mamrotała pod nosem. – Jak Maxa kocham, zamorduję was wszystkich z zimną krwią
– Lool, wyluzuj! – krzyknął gdzieś z tyłu lekko podchmielony Javi. Lekko.
– Bo wy mi się tu spijecie, a ten złomowy debil mi nawet piwa bezalkoholowego nie da! – zapiała, usiadłszy ciężko na sofie w salonie.
– Piwo bezalkoholowe także ma jakiś alkohol. Ale mamy dla ciebie, siostra, szampana truskawkowego dla pięciolatków.
– I oj tam od razu spijecie – Iza uśmiechnęła się szeroko. – Nie będziemy przesadzać przecież.
– Jeszcze bardziej pocieszające – prychnęła. – Nie lubię truskawek.
– Ale ja lubię – rozweselił się natychmiast Aaron.
– A w łeb chcesz, durniu? – warknęła na to Lola. Po chwili jednak odpuściła: – Ramsey, zapierdalaj do piwniczki po ten bimber od Zlatana, ale już!
– Tu jest tort, pomyśl życzenie, zdmuchnij świeczki – nakazała Marta, wskazując na wielkie, czekoladowe ciacho.
Lols wstała z sofy – cóż, chwilę jej to zajęło, w końcu dziecko w drodze i tak dalej – po czym dotoczyła się do ciasta, pomyślała szybko życzenie, zdmuchnęła świeczki i zaczęła się rządzić:
– Iza, Marta, łyżeczki są w trzeciej szufladzie od lewej, talerzyki w drugiej szafce od lodówki. Kieliszki do szampana znajdziecie gdzieś w kuchni, zresztą, poradzicie sobie.
– Najpierw powiedz, co pomyślałaś! Javi, Rudy, Aaron, do kuchni! – wydała rozkaz Marta.
– A co ja mogłam pomyśleć? – zaśmiała się złośliwie szatynka. – Ramsey, tylko weź przytargaj ten jebany bimber! I marmolady mi przynieś, wiśniowej chcę – to nic, że smaczki przeszły Loli jakoś w połowie stycznia, tępy Walijczyk wiedzieć tego nie musiał, bo poleciał do piwniczki jak na skrzydłach.
– Max? – szepnęła blondynka.
Lola roześmiała się radośnie.
– Nie, nie, nie musiałam. Wysłał mi dziś dziesięć tysięcy smsów i bukiet chyba z trzystu róż. Zgaduj dalej.
– Żeby te dziecko nie było Aaronowe?
– To nie problem – machnęła dłonią. – Czyje dziecko, to się zobaczy, kiedy będę uzupełniała rubrykę "dane ojca" w akcie urodzenia. Ale żeby ten debil zmądrzał... cóż, to chyba marzenie ściętej głowy. RAMSEY, KURWA TWOJA MAĆ, GDZIE JEST MÓJ DŻEM?
– To ja nie wiem. Jak coś zjemy, to ogarniemy prezenty?
W myślach już Lola błagała, aby prezentem nie była przypadkiem trzecia lokówka lub wizyta w spa. Ale nie powiedziała tego, uśmiechnęła się tylko cierpiętniczo:
– Zjemy, jak ci debile ogarną moją kuchnię, która wcale nie jest skomplikowana!
– Dobra, idę tam, a ty siedź i nie zaglądaj do prezentów. Ani nie podrywaj Javiego.
– Przypilnuję jej – obiecała Iza, próbując uniknąć przygotowywania żarcia.
– Dlaczego miałabym podrywać Javiego? – zaciekawiła się Lola, podrapała po włosach, po czym zaklęła wyraziście, kiedy dotarło do niej, iż rozpierdoliła sobie pięknego koka na czubku głowy.
– Nie wiem, chłop już podpity, a ci może coś zawsze odbić – powiedziała nadzwyczaj rozpromieniona M., wchodząc do salonu przed piłkarzami, niosącymi żarcie oraz zastawę.
– No to mów jemu, żeby nie podrywał ciężarnej – oburzyła się Lola. Zdyszany Ramsey podał jej słoik marmolady, na co zareagowała krótkim uśmiechem.
– Przynajmniej dałabyś buziaka – mruknął.
– Chyba w twoich debilnych marzeniach – odwarknęła, po czym zanurzyła łyżkę w marmoladzie.
– A co z prezentami? – zapytał PRZYSTOJNIEJSZY z Hiszpanów.
– Marta, wiesz, że przystojniejszy to kwestia gustu? – zakpił Ramsey. – Przystojny również może być taki Cazorla... – przerwał pod spojrzeniem Loli.
– Nie pogrążaj się, Ramsey.
– Ramsey, debilu, przez ciebie się zakrztusiłam wodą.
Lola zaśmiała się na widok lekko spanikowanego Javiego, który za bardzo nie wiedział, czy klepać Martę między łopatki czy nie.
– Dobra, róbmy coooooś – powiedziała między atakami kaszlu M.
– Napijmy się! – zawołała Iza. – Sorry, Lola, ale mam ochotę się napić.
– Siedzimy i jemy – zauważyła słusznie Lola. – Tak w gruncie rzeczy, to nie da się robić niczego, bo zawsze robi się coś – dodała filozoficznym tonem.
– Tak, L., to było tak kuuurewsko głębokie – prychnął złośliwie Ramsey.
– Ja pierdolę – skomentował Javi.
– Nie napijemy się? – posmutniała Iza.
– Lola nie pije – zastrzegł Ramsey.
– No jasne, bo oni nie wiedzą – burknęła L. – Na pewno nie jestem w ciąży, w końcu to naturalne, że kobieta ma w talii ze sto dwadzieścia centymetrów.
– Ja się chętnie napiję, jest co opijać! – zachichotała M
– Super! To pijemy – ożywiła się blondynka. – Chłopaki, polejcie.
– Robi się.
– Lol, może masz ochotę na jakąś herbatkę, czy coś? – zapytał łagodnie Ramsey.
– Herbatkę, kurwa? Ty mi będziesz tu wódkę pił, a ja mi proponujesz herbatkę? Eh, jak mi zrobisz z hibiskusa, to może jej nie wyleję na ten twój pusty łeb.
– Dobra, łap, sisi, to od Maxa – wykorzystując moment nieobecności Ramseya, Marta rzuciła Loli płaski prezent, opakowany w kwiecisty papier.
Lola złapała w mig, jednak powstrzymała się przed otworzeniem.
– Co to jest? – zapytała ostrożnie.
– Sama zobacz – wyszczerzyła się.
No to zobaczyła, po czym westchnęła tylko na widok czekolady:
– Kkolejny, co chce mnie roztyć. Ale spa jest okej – uśmiechnęła się delikatnie. Odłożyła płaskie pudełeczko obok, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: – Celowo spa? I celowo wysyła mnie tam niby samą?
– Przecież mówiłaś wcześniej, że nie chcesz spa – chwycił Lolę za słówka pamiętliwy Javi.
– Przecież mówiłeś kiedyś, że kochasz Athletic i nigdy nie odejdziesz – odszczekała natychmiast szatynka.
– A ty swoje, nadal – warknęła M.
– Dawno i, jak widać, nieprawda.
– Bo się, kurwa, naobiecywał, a jak się potransferował, to się cała drużyna posypała – zachlipała Lola. – Widzisz, Javier, to tylko słowa, nie przywiązuj do nich wagi.
– Ehm, Lols, twoja herbatka – Aaron podał jej duży kubek w różową krowę. Nie powiedziała ani słowa.
– Uważasz, ze to przeze mnie? – ciągnął temat dalej.
– A przez kogo? – burknęła. – no raczej nie przeze mnie.
– Przecież nie mam wpływu na formę tych głupków. I fakt, iż Floris pokłócił się z Bielsą.
– Ej, zostaw go i zobacz, co dostałaś od nas! – zawołała Iza, odstawiając kieliszek wina i rzucając w Lolę prezentem.
– Ej, nie kłóć się z kobietą w ciąży – szepnął Ramsey. – Bo potem ja na tym cierpię.
Lola złapała znów prezent w locie, po czym zapytała od razu:
– Żadne spa, prawda? No mówicie, nie lubię niespodzianek!
– Nie, kurwa, ty Kanonierze od siedmiu boleści! Czemu ja zawsze muszę słuchać od Loli?
– Odpuść jej, blondynka w końcu – dodał już prawie bezgłośnie Ramsey, modląc się, żeby żadna z dziewcząt go nie usłyszała.
– Niech raczej ona mi odpuści.
– Ona ci nie odpuści, baskijski zdrajco – burknęła Lola. – Poza tym jesteś schlany jak cholera. Iza, no co jest w tym cudeńku? – zapytała ponownie, jakby nie chciała otwierać jeszcze.
– Poookaż prezent, sisi!
Lola podała siostrze ową rzecz bez słowa.
– Kubki – odpowiedziała Iza, niesamowicie dumna z siebie. – Trzy piękne kubki.
– Ja? Wcale nie jestem schlany – zabełkotał i poszedł szukać schronienia w ramionach Marty, która niestety była zajęta odpakowywaniem prezentu od Izy. – Nikt mnie nie chce, kurwa – zaklął Bask.
– Widzisz, Ramsey, kupili nam kubki, a ty ostatnio stwierdziłeś, że po co mi kolejny komplet filiżanek. Nawet Iza i Rudy wiedzą, że mam za mało naczyń! Idź do prezesa Bayernu, on na pewno cię zechce – sarknęła jeszcze.
– Eeee, Iza, Torres, co to jest?
– Kubki są super! Sama mam dwie szafki w kuchni upchane tylko kubkami. W różne wzory, w różnych kolorach – mówiła z pasją blondynka. – Ja uwielbiam kubki, a Torres dał mi wolną rękę, więc...
– Lola, plis, przystopuj – powiedziała Marta i, uwolniwszy się od prezentu, poszła za Javim, który postanowił wyjść z mieszkania i zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Przesadziłam? – zdziwiła się Lola.
– Przesadziłaś – przyznał Ramsey.
– No tak, wjechałam na kruche, męskie ego – prychnęła. – Kubki są cool. Choć bardziej spodziewałam się sezamków.
– Zajrzyj do kubka. – uśmiechnął się Torres.
– No nie gadaj... – załamała się Iza. – Przecież ona ma alergię, debilu... Czy tam coś.
– Patrz, Ramsey, dostałeś trzy paczki sezamków – roześmiała się Lola, zajrzawszy już do kubków.
– Widzisz. Nie zmarnują się.
W pewnym momencie do pokoju cicho wsunęli się Marta i Martínez, trzymając się za ręce.
– Ooo, pogodzili się – zaśmiała się Lola, na którą herbatka z hibiskusa działała podobnie jak alkohol.
– Pogodzili się, pogodzili, ale masz tu prezent od nas, siostra – podała dość spore pudełko Marta.
– Maaaaartaaaaaaa – zajęczała Lola, wcale nie zainteresowawszy się prezentem. – Ja się upiłam, czy mi coś tam błyska koło ciebie?
– Ale co? – odpowiedziała wspomniana.
– No coś mi błyska. Izia, a tobie nie? – zdziwiła się Lola. – RAMSEY, TY DURNIU, CO MI, KURWA MAĆ, DOLAŁEŚ DO HERBATKI?
– Aaaaa, pierścionek, kocie.
– I to ja jestem podpity – mruknął Javi.
– Co? – Iza odkleiła się od kieliszka. – No błyska! Pokaż go.
– Tylko nie urwijcie mi palca, kochane.
– Dobrze, że to nie obrączka – wymamrotała pod nosem, po czym dotarło do niej, co to oznacza. – AWWWWWWW, SIOSTRA, JA WSZYSTKO ZORGANIZUJĘ! Już to widzę, wszystko w kolorze lilii i brzoskwini! I będą takie małe bukieciki na stołach!...
– Świetnie, L. popadła w swój hurraoptymizm – westchnął Ramsey. – Marto, teraz nie będzie już spokoju.
– KURWA, NIE!
– To może toaścik? – zaproponowała Iza.
– SPRZECIW! – dołączył się Javi.
– Za solenizankę?
– Za Was obie!
– TAK, TAK, TAK! I UBIERZEMY CIĘ W TAKĄ FAJNĄ KIECKĘ! Pamiętasz, Aaron, tę białą, co ostatnio ci pokazywałam?
– Tę jak beza?
– Aaron, ona nie wyglądała jak beza! – oburzyła się szatynka.
– Jasne, tylko miała sto tysięcy koronek, falbanek i chuj wie czego.
– To zrobimy dwa, żeby się bardziej schlać!
– Martínez, dwa wesela? – zironizował Aaron. – Ona dwa wam osłodzi.
– Jestem za! – natychmiast poparła blondynka.
– Nie, dwa toasty, debilu.
– To pijemy! – zarządziła Iza.
– Zdrowie!
– Zorganizujemy dwa wesela! – złapała Lola. – Jedno w kolorze lilii i brzoskwini w Polsce, a drugie w tam u ciebie, w Navarrze, i będzie różowe! I będą gołębie, koniecznie będą gołębie! Nakarmimy je, oczywiście, brokatem, bo jakże inaczej! I dużo białych płatków kwiatów. Albo różowych! Ojej, już to widzę, to takie piękne będzie!
– My chcemy w Monachium. I nie będzie żadnych gołębi, Loluś.
– Różowe? – skrzywiła się Iza, opierając się plecami o Torresa. – To takie oklepane i słodkie... Nie różowe.
– Muszą być gołębie! Co to za wesele bez gołębi i bez różu?! Ale na wakacje, a może nawet później, chcę najpierw urodzić i wrócić do formy, no bez przesady! Poza tym, ja tego nie zorganizuję w sumie przed sierpniem... Ej, siostra, no to trzy i będzie gites. A ten w Monachium możemy zrobić na biało i z toną koronki!
– Ta, a my ten ślub to tak za trzy lata chcemy.
– Do sierpnia zdążę, prawda, Aaron? – spojrzała znacząco na piłkarzyka Kanonierów, który gorliwie pokiwał głową chyba tylko dlatego, że nie chciał znów być opieprzonym. Bo wiedzieć, co się działo, to Ramsey raczej nie wiedział.
– N-I-E!
– Ogar, Lola! – krzyknął Javier.
– Czy wy mi właśnie powiedzieliście, że nie mogę zrobić wam ślubu? – zapytała płaczliwie Lola. Następnie zaś wstała i wymaszerowała z pokoju, Ramsey zaś podążył za nią niczym piesek pokojowy.
– Tak.

*koniec odcinka 7*